Czy też macie takie wrażenie, że czasami jak żuk gnojownik pchacie tę swoją kulkę długo i mozolnie. A ta kulka gnoju robi się coraz większa i bardziej śmierdząca? OJ, ja taką pchałam przez prawie 5 lat! I to, co jeszcze dziesięć lat temu wydawało mi się "problemami" nagle w jeden dzień przestało nimi być. A wszyscy mówili: "Obudź się! Nie można tak żyć! Nie możesz tak mówić..." A mnie było coraz ciężej i ciężej... w mojej głowie...
Dlaczego to wszystko chcę Wam napisać?? Nie dlatego, że jestem ekshibicjonistką i szukam współczucia... Piszę to dlatego, że nie jestem jedyną osobą, której wydaje się (WYDAWAŁO), że nie warto żyć, cieszyć się bo za chwilę stanie się znowu coś złego. Nie możemy siedzieć i oczekiwać na kolejny cios! Musimy walczyć i musimy dać sobie pomagać.... I zgadzam się jeśli ktoś mi powie, że ludzie mają większe problemy i tragedie... Dzisiaj już się zgadzam!
Przez ostatnie lata wmawiałam sobie, że przecież muszę być szczęśliwa. Bo dlaczego mam nie być? Mąż, dziecko, pies, dach nad głową... no przecież wszystko jest tak jak być powinno! A ja wiecie co widziałam? Nieudolnego, nie angażującego się męża, chore dziecko, o którego przetrwanie wiecznie muszę walczyć, psa z kulawą tylną łapą... i siebie... najbrzydszą, najgorszą, najgłupszą na świecie... Nie, nie leczyłam się nigdy psychiatrycznie, nie leczyłam depresji lekami przepisanymi przez lekarza... Cały czas wmawiałam sobie i swojej Mamie, że nikt mi nie pomoże, życia nie poukłada, dziecka nie uleczy... i tak dalej.
Pierwszy atak złych dni przyszedł kiedy urodził się Franio... nie mogłam go zobaczyć bo po kilku godzinkach był już w innym szpitalu. Wszystkie Mamusie dostały dzieci... a ja nie :( Mąż przyniósł mi zdjęcie, wszyscy się bali, ale podtrzymywali mnie na duchu. A ja w duchu krzyczałam, oj jak bardzo krzyczałam. Mówiłam, że moje dziecko pewnie umarło a oni nie chcą mi o tym powiedzieć. Nie umarło... wygrało swoją pierwszą w życiu walkę... i ja pierwszy raz w życiu nie miałam na nią wpływu... bo nie miałam go już w brzuchu....
A potem zaczęły się miesiące bólu, płaczu, leżenia i szybkich wyjazdów do szpitala lub ośrodka, gdzie podawali mi leki... Kilka dni po porodzie dostałam zatoru płucnego... zdążyli! Udało się... a potem?? Odezwały się wstrętne kamienie w pęcherzyku żółciowym, skopane przez Frania. Rok się z nimi męczyłam, rok dzień w dzień leżąc na podłodze i wyjąc z bólu.. bo przecież miałam cesarkę i zator... kto się tego podejmie??? Po roku czasu podjął się... dobry i znany lekarz... I wiecie co?? Już drugi raz by mnie nie było. Komplikacje... z łatwego zabiegu zrobiła się poważna operacja... Mąż umierał ze strachu... małe dziecko było wiecznie u Babci...
I tak się działo wiecznie coś. Kiedy już miałam poukładane w głowie, jakoś przetrwałam z pomocą różnych medykamentów i prania mózgu, które rodzina robiła, żeby postawić mnie na nogi... Zachorował Franio... I wtedy już naprawdę myślałam, że się nie podniosę. To tak jakbyś po upadku chciał się podnieść z podłogi a ktoś dołożył Ci znowu kijem baseballowym. A ja cały czas walczyłam. Płakałam, nie miałam sił podnieść się z łóżka, ale walczyłam. Nie dałam się zawieźć do psychologa, nie chciałam dać sobie pomóc... A w mojej głowie życie było udręką i pasmem niekończących się nieszczęść... A była... Jest to depresja...
Musiałam sobie poradzić... poradziłam sobie, ale nie zupełnie sama... na szczęście mam cudowną Mamę, rodzinę, Męża, który był... nie odzywał się, też miał dosyć przecież, ale był cały czas. Zmiana nastąpiła już kilka miesięcy temu i utrzymuje się :) Bez tabletek na uspokojenie, bez tabletek na spanie... A ja z dnia na dzień czuję, że ta moja kulka gnoju się rozpada, maleje a jej okruszki gubią się po drodze. Wybaczyłam sobie, że nie było mnie przy Franiu w pierwszych dniach... Zrozumiałam, że to, co się działo rok później to nie była moja wina. Przestałam się obwiniać o to, że Franek ma cukrzycę! Tak być musiało, żebym zrozumiała pewne rzeczy. Zrobiłam sama sobie psychoterapię, otwarłam na ludzi, nowe znajomości. Zaufałam ludziom, którzy chcą mi pomóc.
I wiecie co?? Mam chore dziecko, kilka blizn na ciele, które przypominają mi o tym, co było. Ale dzisiaj mam też siłę i chęć do życia. I wiem, że sobie poradzę, wiem że nie jestem sama. Jestem przygotowana na gorsze dni, które pewnie kiedyś znowu mnie dopadną. Wiem, że popełniłam tylko jeden jedyny błąd. Gdybym poszła do specjalisty kiedy Franio był mały, bezchmurne niebo i wiara we własne siły pojawiłyby się znacznie szybciej... Nie straciłabym tych kilku lat życia!
Bardzo się z Tobą zgadzam. Musimy być silne i walczyć. Mamy dla kogo. ;)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, teraz to wiem. Dużo czasu mi jednak zajęło zanim doszłam to tego ;)
UsuńJesteś wspaniałą kobietą, wiesz?!
OdpowiedzUsuńNaprawdę? Oj przyznam Ci się, że z tym odczuwaniem własnej wspaniałości to u mnie różnie bywa :) Dziękuję Ci :*
UsuńNajważniejsze, że dałaś radę i nie załamałaś się an dobre, tylko podniosłaś się i dzielnie dajesz radę! Super, że takie extra wsparcie masz w rodzinie, to też ważne. Ale najważniejsze, ze jesteś super mamą-super kobitką, taką - której Franio potrzebuje!
OdpowiedzUsuńDlaczego myślałaś, że Franio ma cukrzycę przez Ciebie?
OdpowiedzUsuńTakie myśli (chyba) przychodzą do głowy każdemu rodzicowi. Czasami, kiedy czegoś nie można ogarnąć rozumem szuka się wytłumaczeń na siłę i winy w sobie. Na szczęście po jakimś czasie to mija... albo człowiek tak skupia się na walce z chorobą, że już o tym nie myśli.
UsuńPrzezwyciężanie własnych słabości i strachów oraz tego, co zsyła nam los, to wielka sztuka. Gratuluję!!! Trzymaj się dzielnie. Podobno najlepiej jest, gdy przyjmiemy, że pewne sytuacje, które spotykają nas w życiu, są naturalną koleją tego naszego życia. Trzeba się z nimi zmierzyć, a nie rwać włosy z głowy. Podobno.
OdpowiedzUsuńMasz rację, ale tego trzeba się nauczyć. I niektórym życie funduje taką przyspieszoną lekcję pokory ;)
Usuń